To jest zaległy wpis, który oryginalnie wrzuciłem na FB niedługo po zawodach w 2021 roku. Szkoda, żeby zniknął, więc przerzucam tutaj, na bloga, w formie relacji.
Gdy już skończyliśmy zawody i zeszliśmy wraz z Radkiem ze szczytu Smereka na dół, do auta, to w radiu usłyszeliśmy: "w górach panują trudne warunki do uprawiania turystyki. GOPR ostrzega: pada deszcz i wieje mocny wiatr". No i pomyślałem sobie wtedy: "no mogliście powiedzieć wczoraj, to może byśmy sobie te zawody odpuścili". No albo nie 😃
Przyznam, że Wataha Extreme Triathlon to jest kwintesencja triathlonów górskich. To jest rodzynek na mapie polskich zawodów tego rodzaju. Jest tu wszystko - pływanie nocą, srogi rower i niesamowicie klimatyczny bieg. Może nie ma norweskich fiordów z Norsemana, czy alpejskich przełęczy z Icona, ale wcale nie oznacza to, że jest łatwiej! No i ten niepowtarzalny klimat tych zawodów - coś pięknego! No ale po kolei.
Support. Nie jest z tym łatwo - na takich zawodach jest bardzo pomocny. Jednak osoba supportująca musi być mocno ogarnięta: logistyka, nawigacja, ocena twojego stanu, obrotność i jeszcze, żeby biegała po górach (ale nie, że 5km, ale z 50 to by było dobrze) 😃 No i super, żeby to był na tyle znajomy, że z nim pogadasz - wiadomix. W tym roku wraz z Agu La nie daliśmy rady tego ogarnąć logistycznie (choroby, Wojtek, pies, życie) i musiałem poszukać kogoś innego. Całe szczęście Radek jest ultrasem, znamy się dobrze, wiedziałem, że ogarnia i będzie o czym pogadać, więc jak tylko się zgodził to byłem mega szczęśliwy. Nie tylko dlatego, że mam support (choć ofc z tego to bardzo), ale też po prostu się ucieszyłem jak człowiek, bo rzadko mamy szansę się zobaczyć - a takie zawody to okazja, żeby w końcu pogadać! Dzięki Radku za super support i długie rozmowy na podejściu na połoninę i na zejściu ❤️
No dobra - mialo być krótko. Pływanie. Start o 5 rano. Nawigacyjnie bajka - ja jestem ślepy (pływam bez okularów korekcyjnych) a tu pływaliśmy po ciemku, nawigując na halogeny/szperacze umieszczone na łódkach WOPRu. Cudownie - czułem się jak ćma co lgnie do światła. Było nas całę stado 😃 3...2...1.. start - poleciałem za koksami. Po minucie stwierdziłem, że pierdolę, bo oni to jednak mieli dziś dużo lepsze śniadanie. Było ich 5ciu. Ja byłem jakoś 6ty (policzyłem ich na starcie to wiem, bo nie było niczego widać już w trakcie pływania poza tymi światłami). 6 pozycja na 32 to tak całkiem dobrze.
No i tak leciałem sam na to światło, które nam kilka razy wyłączyli, raz czy dwa schowało się za cypelkiem - no takie ruchome trochę było 😃 Jak tam dopłynąłem to chciałem skręcać w prawo (tak mówili na odprawie), ale tam mi krzyczą ratownicy: "nie tam, tam!". Wyobraźcie to sobie - osoba, której nie widzisz, bo jest ciemno, a ona stoi za reflektorem, krzyczy ci: "tam!" 😃 Spytałem więc: "na waszej 9-tej?". "- Tak!". No i poleciałem na ich 9tą. Po chwili zapaliło się tam światełko - ale takie policyjne. Chwilę się zastanawiałem czy płynę na łódkę WOPR czy może na jakąś akcję ratowania żula - topielca przez lokalną komendę w Polańczyku. W sumie też spoko - spotkałbym kuzyna Robka, co tam jest policjantem. Tylko, że z nim to połówka i to nie trajlonowa - wiadomo 😉
No dobra - lecimy do tej łódki drugiej (tzn sam lecę, ciągle sam). A ona tak się waha lewo - prawo. No to uśredniłem i płynąłem na środek tych wachnięć. Dopłynąłem, a oni mi krzyczą: "teraz na zbiór świateł tam po lewej". Obracam się a tu mój astygmatyzm mówi: "haha, mam cię!". Wiecie jak widzi astygmatyk światła po ciemku? Takie gwiazdki rozwalone. Zlane w kilka grup. No kurwa XD
Całe szczęście znam topografię terenu i wiedziałem dokładnie, na którym cyplu jesteśmy. I wiedziałem, że teraz to tylko się trzymać prawego brzegu i tam będzie keja, gdzie był start. I tak doleciałem do mety z melodią "gdzie ta keja" w głowie - ogień z dupy i 6 czas pływania. Ale byłem szczęśliwy - w końcu po tylu latach coś się złamało w tym moim pływaniu i w końcu też warunki były dla mnie super (w sensie, że zimna woda i nawigacyjnie bardzo łatwo). Zapisu trasy nie mam niestety, ponieważ się "coś wcisnęło" - wiecie jak to jest. Z Norsemana też nie miałem. 3 zegarki pływackie i ciągle to się dzieje 😃
Nie płynęliśmy w końcu naokoło wyspy, tak jak oryginalnie planowano, bo nawigacyjnie nikt by tego nie udźwignął po nocy, a WOPR by wyławiał ludzi spod tamy. Pływanie było mega krótkie - pod 2900m. Czas 53 minuty, więc około 1:50/100.
W T1 Radek mnie ogarnął znakomicie. Jedzenie, kurtka i ogień na rower! Pojechalem na lekko i nie za ciepło - strój startowy, na to kamizelka przeciwiatrowa i na to kurtka goreteksowa, rowerowa (czy Janusz jesteś ukontentowany po tym jak się grubo ubrałem w Norwegii? 😃). Kask czasowy (bez czapki) i bez rękawiczek. I jakieśtam skarpety zwykłe. No piszę o tym wszystkim, bo wiem, że 3 osoby to bardzo zainteresuje i będą pytać 😃
Rower w skrócie: "- czy pan carbon dziś hamuje na mokrym?" Po pierwszym zjeździe już wiedziałem, że hamuje i to doskonale! Godziny doktoryzowania się w temacie przygotowywania kół carbonowych na śliskie warunki i efekt rewelacja - zjazdy po 60-70km/h, więc szybko, bardzo. Dodam, że Garmin mi mega pomógł, bo każdy zakręt bardziej ostry mi raportował. Mieliśmy taką umowę: jak pika, to dohamowuje. Jak nie pika to czujny ogień. Jak nie pika, ale widać z daleka, że plaża to też petarda. I teraz niesamowita rzecz - na całych 176km trasy nie miałem ani jednej groźnej czy stresującej sytuacji 😮 Ruch mały, trasa bardzo techniczna, ale nic zaskakującego. To czasem 5km z Bronxu do centrum Krk daje mi tyle adrenaliny, a tu cała trasa super plaża. A jechałem na czasówce!
Widokowo cudownie - no wiecie - Wielka i Mała Pętla Bieszczadzka. Nic nie widzieliśmy, bo deszcz i mgły, ale znam te rejony, więc sobie robiłęm projekcje: "o, tu Chatka Puchatka, a tam to Połonina Caryńska a tam to Szare Berdo a tu to pewnie Tarnica z daleka wystaje" 😃 Asfalt każdego rodzaju - od lotniska po... brody. Czaicie? 3 brody na rzece 😃 Jedziesz se czasówką, 45km/h na budziku a tam znak drogowy "bród na rzece". I żeby nie było za wiele, to kilka kilometrów dalej droga, ze znakiem "droga na 14km nie remontowana" 😃 No i taka ta trasa - w deszczu, wietrze - REWELACJA.
Ciągle byłem w okolicach 7 miejsca. Na 120km jakoś ktoś mnie doszedł. A potem znowu ktoś. I znowu. Kurde - jadę tak samo (ta sama moc, te same waty) to jakim cudem oni nagle takiego przyspieszenia dostali? Dorwałem jednego na płaskim odcinku (jechał na szosie) i w pozycji oreo go śmignąłem na.. 350W. Za mocno. Zaraz na podjeździe mnie wciągnął z powrotem. Jechał bardzo lekko. A ja na stojąco deptałem, bo ponad 12%. No słabo! I wtedy do mnie dotarło - HOLA HOLA - on jedzie w samym stroju startowym! Czyli, że dojechali do nas ludzie z 1/4 (czyli krótkiego dystansu - na tych zawodach miały miejsce jeszcze krótsze dystane). UFF! I odpuściłem. Czyli, że nadal koło 6-7 miejsca.
I tak już do mety. Radek mi potem opowiadał, że na punktach to nie miał czasu nawet, aby odsapnąć. Mieliśmy z 8-10 punktów i po prostu co się zatrzymywał, ogarnął itd to już dojeżdżałem. A na punktach to pełny serwis: kawa, bułka, banan, żelek, orzech, galaretka, cola, herbata, zupa... cokolwiek bym chciał. Bardzo dzięki - wiem z doświadczenia, jaka to jest robota z tym supportem ❤️
Rower ładnie - czas 7:14, miejsce koło 6-tego, może 7 (nie ma nadal wyników).
Bieg to już była poezja i kwintesencja Bieszczad. Ale od początku. T2 (czyli druga strefa zmian). Zostawiam rower (wbiłem na T2 nie schodząc z roweru - nie pilnowali tego - trajloniści wiedzą, jakie to uczucie - sędziowie tego zawsze zabraniają 😃). Szybka przebiórka - nadal strój startowy, ta sama kamizelka przeciwiatrowa (bo mi się jej ściągać nie chciało, a nic nie waży) i na to kamizelka norsemanowa dla lansu XD Pas biegowy, do środka żelki, soft-flaski, czapka z daszkiem na głowę, kije w ręce i ogień - na bardzo lekko i chłodno. Pierwsze 11km (do miejsca gdzie stał Radek) to było błoto, więcej błota, krzaki, błoto, podbieg i długi zbieg asfaltowy. Wspominałem o błocie? Bo było go sporo 😃 Tu mnie nikt nie wyprzedził 😃
Między 2 a 3 punktem źle Radka zrozumiałem (pomyślałem, że mi zrobi punkt 2.5 jeszcze dodatkowy) i pocisnąłem do wyimaginowanego punktu 2.5. Oczywiście przestałem żreć, bo zaraz będzie punkt. No ale nie było. Zasięgu też nie było, więc nie miałem jak dopytać. No ale cisnąłem dalej. I przegiąłem - zaczęło mnie odcinać. Jak wpadłem na to, żeby wdusić w siebie snickersa (oznaka, że koniec paliwa u mnie), to już było za późno. 2 osoby mnie doszły. Kolejne 2 mnie wzięły, gdy nie skręciłem, tam gdzie było trzeba. Odżyłem po tym snickersie i jakoś się doczłapałem do Radka - to już był 21km. Wiecie co było między punktem 1 i 2? Uwaga - uwaga - więcej błota!
Na 2 punkcie Radek mnie odratował, zmieniłem buty (na takie bardziej błotne - małżonka telefonicznie poinstruowała ❤️) i tu się zaczyna dopiero prawdziwy klimat tych zawodów.. wyobraźcie sobie (tak poważnie, zamknijcie oczy i sobie wyobraźcie) - bukowy las, zachodzący mgłą o zmierzchu. Ściemnia się. Nie słychać zupełnie nic. I w tym miejscu nie ma wiatru. Nic się nie rusza. I tak idziecie. Pamiętacie Blair Witch Project? No to tamte sceny to mogłyby pucować buty temu co się w tym bieszczadzkim lesie działo! Ja widziałem jelenia i kilka lisów i jakiegoś kota. Komuś przebiegły wilki. Ktoś inny raportował niedźwiedzia. A im wyżej tym bardziej mgliście i więcej wiatru. Taki Bieszczad cudowny i niesamowity.
Tam już nie byliśmy na zawodach, ale daleko od ludzi w środku lasu. Sami - odległości między nami były takie, że jak się zatrzymywałem, aby posłuchać to nie słyszałem nikogo i niczego.
Trasa biegowa miała mieć 36km, ale na 36km już wiedziałem, że nie ma 36km 😃 Całe szczęście Radek do mnie zbiegł mniej więcej w tej okolicy, idealnie w momencie gdy Maciej rozważał czy iść w prawo, w lewo czy może tam bardziej do góry. Każda, potencjalna droga wyglądała tak, że było to 25-35cm przecinki w krzakach po błocie. O szlaku zapomnij 😃 No więc wyczucie miał super - dzięki po raz 99ty! A Radzio zostawił auto w Smereku, wyleciał na połoninę i po prostu zbiegł do mnie.
No i od tej pory znowu byłem zawodnikiem, a nie żulem w lesie, co to filozofuje w głowie nad sensownością istoty rodzaju ludzkiego na tym świecie.
Poważnie. Zadupcaliśmy do góry. Po Krakosku. Żwawo.:
"- Maciek, mniejsze kroki!"
"- tak jest!"
"- Radek, widzisz kogoś za nami?"
"- nie, ale szybciej"
"- Radek, dej izo"
I tak ostatni kilometr, 500m, 200m (tu zacząłem odliczać kroki - poważnie! nic nie było widać w tej mgle, więc sobie liczyłem). I meta - flagi, organizatorzy oczekujący w tym wygwizdowie i te widoki! Tzn widoków nie było, ale wiecie już, że ja je znam bardzo dobrze 😃 Byłem około 12. Czas marszobiegu 6:53. Całość około 15:30
Potem już tylko zejście. Ubrałem w końcu kurtkę, bo jednak w krótkim rękawie to słabo, bo tam już z 7 stopni było i padało 😃 Wiecie co było na zejściu? Tak - błoto. Więcej błota. Poznaliśmy na trasie biegowej każdy gatunek błota: błoto płytkie, głębokie, rozległe, bagienne, wciągające, oszukujące (że niby nie jest złotem, ale jak wejdziesz to plask). Wciągające kolano i suche. Śliskie i przyczepne. Śmierdzące i bezzapachowe. Brązowe, brunatne, szare, zielone, żółte i białe. Był również błoto zjazdowe - że zamiast zbiegać, to zjeżdżasz.
W Smereku już był faktyczny koniec. Przepak, przebiórka i do auta.. I w radiu powiedzieli... no wiecie co powiedzieli - pisałem na początku 😄
I jeszcze linki:
- rower:
- bieg:
Dzięki!