Icon Xtreme Triathlon - relacja

ICON Livigno Xtreme Triathlon zaliczone ❤️ Teraz mogę w końcu napisać, że po 6 latach wróciłem do XTRI World Tour - nie mogłem się tego doczekać. Ależ to było niesamowite przeżycie!

W drodze na start

Będzie długo, nawet bardzo. No ale nie da się tego opisać w kilku słowach. Nie jechaliśmy tam ani wygrywać, ani ścigać się o jak najlepszą pozycję. Naszym celem było przeżycie tej imprezy najlepiej, jak się tylko dało, z wielkim marzeniem dotarcia na metę. A czy się udało? To nie takie proste, więc.. no przeczytajcie 🙂

Jeszcze tylko info, że pisałem to wszystko wczoraj (3 września 2023), w trakcie powrotu autem do PL. Dziś to jeszcze raz przeczytałem i starałem się zrobić drobną korektę, jednak styl pisania oddaje trochę zmęczenie i "pisanie z trasy, gdy to rozładowujący się lapek pogania". Lepiej nie będzie, jednak chyba nie jest najgorzej - oczywiście każdy komentarz mile widziany ❤️

Ta relacja oryginalnie pojawiła się w 3ch częściach na Stravie.

Część 1, czyli pływanie

Pobudka koło 3ej rano, szybkie ogarnianie tego, co już mieliśmy gotowe dzień wcześniej i spacerem na start. Super miejscówka do spania, bo bardzo niedaleko startu, więc można było w ramach rozgrzewki się przespacerować. Na zewnątrz było... 2 stopnie. Tu i tam szron, no chłodnawo 😃 Ale powiem Wam, że w piance, w neoprenie na dłoniach, stopach, głowie i w kroksach oraz kurtce puchowej to jednak luksus mega! Cieplutko, ale bez przegięć.

W drodze na start

Jako że start o 5ej rano po ciemku, koniec koło godziny później, też po ciemku, to organizator nam zapewnił oświetlenie. Każdy zawodnik miał swoją przezroczystą bojkę, do której wsadzało się te takie patyczki świecące. Trzeba je było przełamać tuż przed startem i uważać, żeby nie wypadły z bojki. Wielu osobom powylatywały - mi też 😃 No bo stres i w ogóle. Ale to nie był problem, bo zbierało się z ziemi te, co wypadły innym i już było ok 😃

Przed startem wszyscy jeszcze przeszliśmy przez T1, przy okazji orientując się, że z 260 osób na liście startowej, były pewne braki. Ile dokładnie? Nie wiem - org nie udostępnił takiego info - po prostu widziałem trochę miejsc luźnych na rowery na wieszakach.

W tym miejscu też zorientowałem się, że mam ciągle na sobie crocsy (te sandały z dziurkami), więc zacząłem szukać Agi i Marcina. No bo bardzo nie chciałem ich stracić - to jest mój główny obuw do chodzenia na co dzień, prowadzenie auta i w ogóle no 😃 Więc nawoływałem, myślałem i kombinowałem i zorientowałem się, że jestem na samym końcu końca tej kolejki do pływania. ONIE. Wiadomo, że OW pływam średnio - szybko, ale takie przeciskanie się to jednak nie najlepsze. Na szczęście start był lotny - tzn wchodziliśmy do wody, tu chyba org przewidział 3-4min na wyziębienie i ew. ataki paniki przy brzegu, żeby nie trzeba było dalej i zaraz potem start. Crocsy zostawiłem na samym brzegu z nadzieją, że nie zapomnę powiedzieć Adze i Marcinowi o nich na przebierance po pływaniu.

Przed startem

Woda okazała się początkowo zbawiennie ciepła. No bo 2 stopnie na zewnątrz to jednak słabo i to ponad wodą człowiek wyziębiał się szybciej. Zgroza, jak ktoś nie miał rękawic czy nogawek neoprenowych. Czepki neoprenowe były obowiązkowe (ale ofc lokals, co wygrał po raz 3ci nie miał, bo on nie musiał ^^). Start lotny - wykorzystałem to do ustawienia się gdzieś dalej niż na samym końcu i po chwili usłyszeliśmy trąby albo trąbki, albo po prostu coś. Ciężko stwierdzić - na pewno nie była to żadna armata ani pistolet czy inna Bogurodzica 😃

Całe to pływanie było cudowne. Cisza, spokój, woda raczej płaska, po bokach góry budzące się ze snu, początkowo kontury, później cośtam więcej było widać. Woda zimna i bardzo czysta - piłem regularnie w ramach nawadniania, a nie podtapiania się. Jako że byłem lekko z tyłu, tak też wyprzedzałem ciągle, ale powoli. Do samego końca - bez naginania, ale tez bez zbytniego lenistwa. Nie łapałem żadnych nóg, bo jednak zbyt luźno one szły. Kilka razy musiałem naprostować kogoś na kurs, ale obyło się bez jakichkolwiek grubszych akcji w wodzie.

Przed startem

Wyszedłem po 59 minutach po około 3km na około 45 pozycji. Pierwsza osoba coś koło 42 minut, lista startowa 260 odjąć tych, co nie wystartowali. Nie ścigałem się jednak zupełnie - i podejrzewam, że tylko czołówka tu naginała. Na takich zawodach w wodzie można zdecydowanie przegrać, ale na pewno nie wygrać.

To, co mi się mega podoba to fakt, że wyszedłem z wody mega świeży. W tym sezonie, z Triłajsami przepłynąłem jakieś 360km od zeszłej jesieni. Mocno przepracowaliśmy basen - bardzo mocno. I tak pięknie to oddało na tych zawodach. Bezstresowe pływanie na dużym luzie, wręcz turystyka na długim wyleżeniu. Uwielbiam - jak ostatnio miałem lekki problem z OW, tak teraz do mnie wróciło. Czekam już na Zakrzówek ❤️ I bardzo polecam pływanie w jeziorze w Livigno. Co prawda jest tylko 100m od basenu sportowego, ale poważnie, warto się zaopatrzyć w te wszystkie szpeje neoprenowe i po prostu polatać tu OW. Żadnych motorówek, skuterów i innego badziestwa. Po prostu czysta woda, cudowne widoki i.... świstaki! Jak często możecie słuchać świstaków (i oglądać je grube, futrzane dupki!) z perspektywy jeziora? 😃

Na koniec jeszcze jedna rzecz, która mi się nie podobała. Pamiętacie te świecące bzdety, co se wsadzaliśmy w bojki? No to sporo z nich po prostu wypadło z bojek na jeziorze. Co prawda podejrzewam, że płynęło za nami sporo kajaków i łódek i to zbierali (bo jednak łatwo to było wypatrzeć w ciemności), ale mimo wszystko smród pozostaje, wiadomo.

Przed startem

T1 cudownie zorganizowane. W odróżnieniu od Norsemana, gdzie mnie przepizgało totalnie, to tutaj było zimniej na zewnątrz (ciągle te 2-3 stopnie co przed startem), ale za to mieliśmy giga namiot ustawiony pomiędzy wyjściem z wody a wejściem do strefy rowerowej. I ten namiot zrobił giga różnicę - było w nim ciepło (relatywnie). Tak więc na rower wsiadaliśmy raczej w lepszym stanie niż gorszym (no, chyba że ktoś płynął zdecydowanie dłużej, to mogło go srogo przepizgać).

W T1

I jeszcze linki:

Czas na część drugą, czyli historię tego, co się działo na rowerze. A działo się, ha!

Początek zimny, bardzo. Wyobraźcie sobie, że wychodzicie z tej chłodnej wody, ubieracie się w długie gacie, softshell i kamizelkę goreteksową, ciepłe rękawiczki, czapkę (zwykłą pod daszek) i... zaczynacie po w miarę płaskim, leci się 30-40km/h a temperatura oscyluje wokół 3-4 stopni. No rześkawo. Jednak ja miałem świetny plan, że przecież ustawię se pierwszy punkt supportowy na 6km, tak jakby ubranie było za chłodne / zimne i będzie pięknie, bo się zgramy. No ale jednak nie - mimo, że wiedziałem, jak to będzie wyglądało (korek, ciężko autem wyjechać, ciężko autem nadgonić do swoich podopiecznych co na rowerach jadą), to jednak się tak łudziłem, że się uda. Więc ofc, po 2km przepizgało mi głowę i palce (rękawice długie ale nie te najcieplejsze) i tak miałem nadzieję, że się jednak spotkamy. No ale nie - zanim Adze z Marcinem się udało mnie dogonić, nawyprzedzać itede, to była już jakaśtam połowa podjazdu pierwszego. Do tego czasu ja się już rozgrzałem na tyle, że było bardzo spoko. Czyli, że tutaj albo trzeba powiedzieć supportowi "zatrzymajcie się jak się uda", albo zabrać ze sobą więcej rzeczy na te pierwsze kilometry.

Rowerrr

A w ogóle, to w trakcie pływania ja myślałem o tym, że możliwe, że jednak ciepła czapka i bufka na szyję to może być dobry pomysł. Ale wiecie - jak się tak płynie, to ciężko zanotować, o czym się myśli. Szybko to przepada. A ja sobie już śpiewałem w myślach "crocsy, crocsy, crocsy, Aga zabierz mi crocsy z brzegu" i nie byłem w stanie zapamiętać nic więcej. A i tak najlepsze jest to, że ja jednak miałem bufkę ze sobą, ale nie ogarnąłem tego. Wsadziłem ją sobie w tylną kieszeń kamizelki, bo jednak przewidziałem sytuację, ale zapomniałem o tym. A w rękawicach długich to ciężko wymacać co tam w kieszeni pod drugim kompletem grubych rękawic leży. EHH.

Anyways, początek trasy to dwie hopki - takie luźne przełęcze pod 5-6% i 400-500m w pionie. Ludzie je jechali dość mocno. Moja strategia była taka, że do Stelvio (inkluding przełęcz) jadę spokojnie, a potem niszczonko włączam na ostatnim podjeździe, co to też jest dzidą 1k w pionie na 9/10km. Cudowne to były podjazdy, o matko jakie piękne! Widziałem już sporo, jednak wjazd do Szwajcarii, te lodowce, widoki - ło matko, ale ślicznie. Mało było czasu na obserwowanie, bo jednak na zjazdach to "szybko, ale bezpiecznie", jednak cokolwiek zapamiętałem.

Rowerrr

Po tych 2ch hopkach zaczął się dłuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuugi zjazd. Zimny, szybki, prosty. Ciężko było na nim cokolwiek zjeść, bo trzeba by zdjąć rękawice, odpakować itd. Tego nie przewidziałem. W końcu i tak się gdzieś dalej (już na wypłaszczeniu, gdzie naginaliśmy 40km/h) zatrzymałem... na siq. Głupia sprawa, bo nigdy na zawodach się to nie zdarza - pije się tyle, że akurat odparuje. Ale tu było tak zimno, że no nic nie parowało, a jednak co wypiłem w jeziorze i potem na T1, to w końcu musiało wyjść. Wspominam o tym nie po to, żeby się chwalić sikaniem (😃), ale żeby wskazać pewien problem. Mianowicie - pić trzeba na zawodach, ale sikać też, jak jest zimno. No ale przecież nie będę lał w gacie, jak lecimy na ukończenie, nie? 😃 Potem kolejne 2 hopki pamiętam trochę jak przez mgłę. No były, no w kilku miejscach światła nas shaltowały, więc pogawędki, szybkie zjadanie co tam kto miał, poznawanie innych i ogień dalej. Zdarzyło się, że jakieś buroki jechały sobie na kole i współpracowały, ale miałem rękawiczki i nie chciało mi się ich zdejmować, żeby zdjęcia robić i podpierdalać. A zrobiłbym to i to jak! 3 upomnienia i dyskwalifikacja, a za każde z nich +5min na punkcie. Nie wolno też było supportować z auta (ale zdażali się tacy) i jeszcze kilka innych rzeczy było zabronionych.

Gdzieś na tej 4tej hopce zacząłem sobie zdawać sprawę z tego, że jedzenia wchodzi za mało i niestety, coraz gorzej. Całe wakacje leciałem na kanapkach i żelach, ale dziś z żelami był problem (ciężko w rękawiczkach się je obsługiwało) a kanapki coś nie chciały wchodzić, mimo niskiej temperatury. No nie dogodzisz. Wydaje nam się, że najlepiej by było, gdybym jednak miał w bidon żele wlane i stamtąd ciągnął - rękawice nie stanowiłyby wtedy problemu. Well, lesson learnt.

Na domiar złego, miałem na sobie cudowną kamizelkę Stelvio Cima Coppi, którą se kupiłem miesiąc wcześniej na przełęczy, jak ją podjechałem. Czemu to istotne? Otóż ona dobrze wygląda i jest medialna - szczególnie na tych zawodach. Więc jak podjechał bus telewizyjny i otworzyły się drzwi z tyłu i zaczęli nas filmować, to oni chcieli widzieć akcje. Więc daliśmy im akcję - na tlenowych, wytrzymałościowych zawodach cośtam zaczęliśmy się ścigać pod górę z typami innymi 😃 A ja przecież z tym napisem Stelvio nie mogłem nie wygrać tej górskiej premii, nie? A ten kamerzysta nie chciał przestać nagrywać - krążyli naokoło nas z przodu, z boku, z tyłu, potem pojechali do przodu, rozłożyli statyw i jeszcze lunetą dokręcali. O ja jebię, ale się wtedy upodliłem. Ale za to jak sobie potem piątki zbijaliśmy z tymi gośćmi 😃

Rowerrr

Przed Stelvio jest bardzo długi zjazd. Taki, na którym to po pierwsze jest fotoradar na 30km/h (szwajcarski), na którym praktycznie każde auto supportowe łapało zdjęcie. Marcin teraz czeka na wezwanie do sztumu 😃 Jest jeszcze szansa, że Poczta Polska nie ogarnie i nigdy nie dostarczy. Druga sprawa z tego zjazdu była taka, że ja już go znałem częściowo. Miesiąc temu jechałem testowo Stelvio i właśnie zjeżdżałem na tą stronę szwajcarską, żeby zrobić obczajkę. I wiedziałem, że tu się może zrobić ciepło albo gorrrąco. Ustawiłem więc tu punkt supportowy z dopiską "awaryjnie". No i tak awaryjnie przeleciałem przez niego 60km/h nie zwracając nawet uwagi, ale ciągle ich wypatrując XD No bo robiło się ciepło, i co ważne, z tej perspektywy (wysoko i szeroki horyzont widoczny) widać było, że chmury znikają i zaraz będzie Calpe-full-lampa.jpg Uh, a ja długie gacie, softshell i ta kamizelka goreteksowa. No już rękawiczki dawno zdjąłem i w sumie rozpinałem się do gołej klaty (jak jest basenem zrobiona, to trzeba eksponować, nie? 😃)

Anyways punkt minąłem, zacząłem kląć, że "no kurwa mogliby pomyśleć i się zatrzymać, bo przecież widać, że upał". No ale nie zatrzymali się i powiem wam dlaczego. Otóż na takich zawodach ciężko jest cokolwiek autem wymyślić. Masz 260 zawodników rozłożonych na kilkudziesięciu km i tyle samo aut. Bywa bardzo ciężko - to jest chaos. Więc każdy support to jest "best-effort" i trzeba się mocno nakombinować. Więc o ile wtedy na nich kurwiłem, o tyle rozumiałem i nadal rozumiem.

Efekt taki, że zatrzymali się na kolejnym punkcie, planowanym, gdzie dojechałem już w stanie "ugotowana-zaba-mam-wszystko-w-dupie". Jednak ogarnę i mnie pięknie, przebrali, nakarmili, kazali dopić i zrobiło się cudownie. Na 5 minut.

No bo po tych ilku minutach zaczęło się 25km podjazdu na Stelvio. Włączyła się lampa - taka totalna. Jeszcze kilka godzin wcześniej jechaliśmy w 3 stopniach, a teraz było 33. O matko, ale było ciężko. Zapomniałem się napić coli na punkcie, ta zaczęła za mną chodzić BARDZO, ale miałem farta - akurat mijali mnie po momencie, zdążyłem krzyknąć, Aga wpadła na cudowny pomysł, że mi colę wleje w bidon drugi (bo strategia na całą trasę była taka, że jadę na jeden bidon, żeby lżej było) i po prostu w biegu złapałem gdzieś tam. To była bardzo ważna cola, bo dalej na całym podjeździe nie planowaliśmy już w ogóle supportu. Robiło się kolarsko - romantycznie: "wpierdol na Stelvio solo". A to był 130km kilometr trasy. I musieliśmy w tym upale naginać na górę z myślą o tym, że jeszcze potem 40km biegu pod górę - czyli tak podjazd w tlenie bez fantazji. Co mogę powiedzieć - podjeżdżałem to koło 2.5 godziny. Straszna masakra. Tzn wytrzymałościowo rewelka, przygotowanie super, ale jednak robota taka, jakbym w kopalni tyrał przez cały dzień. No rzeźba pod górę ciągle i ciągle. Czasem kogoś wyprzedzasz, czasem ktoś cię wyprzedza, czasem jakiś motocyklista cię wkurwi hałasując motorem na maksa, ostatnie kilometry coraz stromiej i stromiej. Ciężko. Bardzo. I tutaj zacząłem mieć po raz pierwszy wątpliwości, czy mi się uda skończyć zawody na Caroselo.

Rowerrr

Dla tych co nie wiedzą - te zawody można ukończyć na 3 sposoby. Albo zaliczył DNFa/DSQ (czyli w sumie nie ukończyć), albo zdążyć przed 21szą na punkt biegowy na 30km biegu i wtedy wpuszczają cię na górę na metę pod 3k, albo nie zdążyć na ten punkt i wtedy dobiega się te ostatnie 10km po płaskich asfaltach w Livigno. No i ja zacząłem mieć wątpliwości, czy dziś się uda zaliczyć metę na Caroselo, czyli tą na górze. Czemu? Ponieważ jednak wziąłem do roweru dość sztywne przełożenia. 36x32 na młynku to trochę mało na taki dystans i takie hopki. Tzn, w trajlonie to trochę lepiej jechać niższą kadencją rower i potem biec na wyższej, ale to takie założenie, że rower kadencja bliżej 70-75, a nie, że jebiesz Stelvio na kadencji 45-50 XD No siłowo się nogi niszczą.

Rowerrr

Wbiłem na to Stelvio szczęśliwy, że to już. Tam Aga z Marcinem ogarnęli mi pit-stopa na pole-position tuż przy drodze na samym szczycie przełęczy ❤️ Cudownie! Mega doceniałem, bo tam jest taki tłok, że jakikolwiek support był problematyczny. Tzn - org tam ogarnął jakieś miejsce parkingowe, jakiś punkt żywieniowy, nawet nadmuchał bramę przejazdową z logiem Icona, żeby było ładnie, ale po prawdzie ja chciałem to szybko opierdolić i zjeżdżać na dół. Nie miałem pojęcia jak stoimy z czasem - nie liczyliśmy tego totalnie. Jakoś tak mieliśmy podejśćie, że po prostu robimy te zawody "tak jak wyjdą", a nie, że gonitwa o miejsce czy ściganie z limitami. Po prost - best effort i tyle.

Rowerrr

Zjazd ze Stelvio mega szybki i mimo wszystko, zimny. Do tego stopnia, że musiałem się zatrzymać, żeby ubrać kurtkę, bo jednak chłodno. W międzyczasie Aga zarządziła przebranie koszulki (na taką, z napisem Stelvio XDDD) i kamizelki na cieńszą. Zjazd z przełęczy wyszedł mi cudownie - szybko, jednak w granicach rozsądku, z fartem na światłach, bo akurat robiło się zielone, więc po lewej wyminąłem wszystkich, co tam stali. W kilku miejscach było ślisko (ciemne galerie, gdzie asfalt był chropowaty i brakami) a poza tym to mega dzida z pięknymi widokami.

Rowerrr

W ten sposób dojechaliśmy do Bormio i zaczęliśmy praktycznie od razu wspinaczkę na ostatnią przełęcz. Nazwijmy ją "Przełęcz Dożynkowa" - bo tak mniej więcej większość z nas się czuła. Mógłbym opisywać tutaj walkę człowieka z naturą, przeciwnościami losu, własnymi słabościami itede. Ale mam inny pomysł. Obraz tego ostatniego podjazdu w tej patelni niech Wam przedstawi taka sytuacja. Jest sobie element 10%, obok niego rów i polana. Na tej polanie lezy koleś, totalny denat, przegrzany, baterie wyczerpane. Ma na sobie pełny set z Norsemana. A naokoło niego support, zastanawiający się, co począć. I tak myślę, że można określić te zawody. PRZEJEBANE. Sam odcinek rowerowy niszczył.

Napiszę to po raz pierwszy, a potem będę powtarzał miliard razy. Przygotowani e kondycyjne do tych zawodów to jest max 50% sukcesu. Cała reszta to logistyka, strategia, odrobina farta i mocna głowa. Te zawody zabijały bardzo wiele ludzi - takich mocno dojebanych, wyfitowanych itd. Nie dlatego, że byli źle przygotowani - po prostu jeden element nie zagrał - tyle wystarczyło, żeby już nie dotrzeć na metę.

Rowerrr

Na tę ostatnią przełęcz dojechałem wyjebany mocno. Pierwszy raz od 10 lat zatrzymałem się w trakcie podjazdu. Nie dawałem rady pić i jeść, Agę z Marcinem pogoniłem na górę przełęczy już dawno, a zrozumiałem, że jak teraz nie zjem i nie wypiję, to będzie koniec niebawem. Tak więc 5min przerwy, rozciągania, dojedzenia co tam miałem i dopicia i jakoś wyjechałem na górę. Boże, ale było ciężko.

Potem już tylko szybki zjazd na T2. Tu tez był element strategii. Bo bywało w poprzednich latach, że gdzieś między Stelvio a T2 miał miejsce jakiś wypadek. Kolarze dawali rady się przecisnąć, ale auta supportowe już nie. W efekcie ludzie wbijali na T2 i musieli czekać. Ponieważ nie wolno opuścić T2 zostawiając tam rower (support musi zabrać), oraz też no trzeba się przebrać w coś itd. Organizator trochę to już pozmieniał, i teraz można już zostawić rower, oraz dzień wcześniej też zostawić worek przepakowy na T2, właśnie na taki wypadek.

Rowerrr

My jednak zdecydowaliśmy się, że ostatnią przełęcz robię solo, a Aga z Marcinem zaraz po Stelvio lecą na T2. Jednak obczailiśmy, że jednak wszystko na drodze jest ok, a po drugie, mój kochany support widział, że zdycham. Więc poczekali. A na koniec ich puściłem przodem na zjeździe. To jest istotne - rowerzysta na tych zjazdach jest zawsze szybszy niż auto. No tym razem już sobie odpuściłem ten zjazd i leciałem luźniej. Też dlatego, że poważnie - powoli już odlatywałem. No tyle odnośnie części rowerowej. Kilka statystyk - T1 zajęło nam 11 minut. Rower 10 godzin i 12 minut, co było 70 miejscem. T2 to niecałe 11 minut. Rower ukończyło około 132 osób z 260 na liście startowej (minus tych, co wyłowili z wody; ale tej liczby nie podano).

Rowerrr

I jeszcze linki:

Czas na ostatnią część relacji, czyli bieg.

Albo raczej marsz. No dobra - marszobieg, gdzie biegu było jednak mniej, niż więcej.

Aleale - od początku. A zaczęło się jeszcze na tej ostatniej Przełęczy Dożynkowej. Jak już wiecie (bo przeczytaliście poprzednie opisy, prawda? prawda.jpg?). Na tejże przełęczy zobaczyłem Agę w secie biegowym. Już gotową do nadupcania. Otóż nie tak się umawialiśmy - miało być, że "pierwsze 8-12km lecę sam, albo i więcej, a potem zobaczymy i lecimy razem wszyscy na górę na koniec". Podejrzewałem jednak, że Aga już podejrzewała (wiedziała!) co się szykuje, więc nawet nie dyskutowałem 😃

Bieg

T2 poszło nam bardzo sprawnie. Marcin zabrał rower, zapakował do auta i pojechał zawieźć do domu i się przebrać i ogarnąć. Aga natomiast ogarnęła mnie na T2 (a było co ogarniać, bo jednak mentalnie ciężko, choć cieszyłem się bardzo, że w końcu koniec roweru; mimo, że wiecie, że ja BARDZO lubię rower, szczególnie na takiej trasie). Pierwsze metry spacerem, Aga mi zapodała pickę, co ją na tę okazję kitrała (no okok, miała w planie sama ją zjeść, ale widząc rozwój sytuacji, to jednak mi ją zostawiła ❤️ ).

W ogóle co do trasy biegowej to powiem szczerze - totalnie jej nie przeglądałem. Chyba nikt z nas tego nie zrobił, bo przecież "no przelecimy to jakoś". Biegaliśmy z Agą ostatnio sporo, więc żadne tam 40km/1500m up nam nie groźne, co nie?

Bieg

No niby tak, ale nie do końca. Wiecie jak jest - po takim rowerze to jednak można się poczuć styranym. Temperatura mnie wykończyła, za mało jedzenia, picia też ciutkę za mało. I to nie dlatego, że nie miałem - wszystko co było trzeba miałem pod nosem. Po prostu nie wchodziło. Ostatnie 2-3h roweru jechałem na granicy rzygania, czego chciałem jednak uniknąć. Lubie se rzygnąć po krótkich zawodach na 110%, ale niekoniecznie w połowie czegoś dłuższego. Choć może powinienem to zmienić.

Jest taka historia - taka prawie krótka dygresja 😃 Na Norsemanie rower pojechałem luźniej, za to bieg był ogień. Wyprzedziłem wtedy miliard (40+) osób na pierwszych 25km. Poza jedną. Kobietą o imieniu Scilla Tonetti (piszę z pamięci). Nie mogłem jej dojść za chiny - ciągle mi majaczyła kilkaset metrów przed. Do czasu, aż się zatrzymała. Jak ją mijałem, to akurat zaliczała rzyganko i reset. I to jaki! Kilkanaście minut później na Zombie Hill (ten podbieg), ja podbiegałem, a ona na power walku mnie doszła i wyprzedziła! Nikt mnie wtedy nie wyprzedził na bieganiu, poza nią. Mówię o tym tylko dlatego, żeby podkreślić, jak to dobre rzyganko może zresetować człowieka. Aga nawet delikatnie sugerowała, ale nie chciałem.

Bieg

Tu trochę obrazu sytuacyjnego. 2 tygodnie po Iconie lecimy z Agą Wildstrubel 70km w Szwajcarii. Takie zawody na koniec sezonu, na których chcę zrobić punkty potrzebne na przyszłoroczne Lavaredo (ew. coś innego). I był to jeden z powodów, dla których nie chciałem się na Iconie zajebywać w trupa. Było ich jeszcze kilka innych, jednak ten był dość istotny. I tu był kluczowy punkt tych zawodów - jak już zjadłem pickę i truchtaliśmy w dół, to zaczęliśmy puzzle 3d i liczenie czasu potrzebnego na te pierwsze 30km, żeby zdążyć przed cutoffem. Wszelkie obliczenia wskazywały, że musiałbym lecieć jakieś 7min/km, żeby się wyrobić. No rabialne, choć teren nie najłatwiejszy. Ta trasa to zamiast "fairly flat with the Caroselo 3k climb on the last 5kms" to było takie "hehe trail tu i tam dzida i zbieg albo podbieg i w sumie to tak tatrzańsko - beskidzko - pienińsko". Owszem było się gdzie rozpędzić, ale też było gdzie spalić resztki czwórek. UH.

Bieg

Jak sobie to wszystko zsumowałem to zrozumiałem, że albo odpalam resztki Macieja, Aga mnie pcha, i lecę w trupa na cutoff. Czy by się udało? Bardzo w to wątpię. Może. Ale cena byłaby bardzo wysoka. Po pierwsze - spora szansa, że nie dobiegłbym do tego cutoffu i byłaby jakaś drama po drodze. Po drugie - może też odcięłoby mnie już za nim (choć akurat podejścia w stanie wyczerpania robię zaskakująco dobrze). Stąd też przekonywałem Agę bardzo długo, że odpuszczamy to Caroselo. Długo starała się mnie zmotywować, potem dołączył do nas Marcin i też próbował mnie przekonać. Potem jeszcze grupa wsparcia (Jan, nie wiem czy pozdrawiam XD) dała o sobie znać - wszystkim Wam bardzo, bardzo dziękuję ❤️ Trener Piotr również w sobotni wieczór na gorącej linii wspierał jak mógł. Jednak klamka zapadła chyba koło 15-20km. Technicznie miałem 2 problemy - cokolwiek jadłem, to zaraz wracało, oraz wynikający z tego brak mocy. Jak już mogłem biec (bo się uleżało w bruchu), to biegłem 5-10min i tyle. Wielka bieda.

Bieg

Do T3 dotarliśmy już po ciemku. Godzinę po cutoffie. Po drodze nikogo nie wyprzedziliśmy, za to nas wyprzedziło ze 40 osób. Taki obraz tego, co tam się nawyprawiało. Było mi już wszystko jedno - po prawdzie to cieszyłem się, że zaraz już koniec. Ale okazało się, że organizator ma wobec nas inne plany 😃 No bo tak jak wam pisałem - nie przestudiowaliśmy za bardzo trasy biegowej. My z Agą uwielbiamy biegi w trybie "operacja chaos deterministyczny" - czyli, że nieporządek, ale taki trochę ogarnięty. Trochę 😃 No więc dobiegliśmy na to T3 a tam kazano nam zabrać plecaki przepakowe, te co mieliśmy przygotowane na bieg na Caroselo na górę. Chwilę się zastanawialiśmy "po co", no ale już nie dyskutowaliśmy - zimno w sumie było, więc w sumie dobrze by się było ubrać. Zostawiliśmy jedynie kije i nie przebieraliśmy butów na trailowe (do tej pory lecieliśmy w asfaltówkach). Marcin tu nas zostawił i robił za wsparcie z auta - tak jakby jednak coś było nie tak.

Bieg

No i rozpoczęliśmy tą - jak nam się wydawało - "fairly flat pętlę po Livigno asfaltami w dół do jeziora i z powrotem". Cudowny odcinek - było już późno, knajpy pootwierane, lokalsi i turyści klaszczący, dopingujący - bosko! A, że Aga biegła ze mną, a niewiele osób miało biegowy support żeński, tak też bardziej jej kibicowali niż mnie, bo myśleli, że ja to support. LOL 😃 Co prawda to ona bardziej biegła, niż ja, ale jak to ustaliliśmy, tu chyba chodziło o to, że jej nogi w krótkich spodenkach były bardziej "kibicowalne" XDDD

Bieg

No i tak dotarliśmy do drugiego kilometra, gdzie to nas skierowano w lewo. Pod górę. Dzidą po trasie narciarskiej. Tak samo, jak trasa na Caroselo. Kurwa. A kije i buty trailowe zostały na T3 😃 No więc poheheszkowaliśmy z innymi na ten temat (inni też byli pewni, że płasko miało być) i tak sobie polecieliśmy. Tu też się odblokowałem. Nie wiem czemu, może herbata z T3 zadziałała, może klimat się poluźnił, no zaczęło być lepiej. Cośtam powyprzedzaliśmy, nawet zaczęliśmy biec na wypłaszczeniach - no i zrobiła się piękna noc. Cudowny moment, gdzie księżyc wyszedł na niebo, gwiazdy pojawiły się nad ośnieżonymi szczytami a w dolinie świeciły światła Livigno. I wszędzie naokoło cisza, przerywana czasem rumorem ludzi obsługujących punkty ratunkowe (było ich sporo).

Bieg

W ten sposób dolecieliśmy do 36km, gdzie Aga zarządziła, że przyspieszamy "bo fajnie będzie być na mecie przed północą". Ostatnie odcinki więc odpaliliśmy się trochę - tak na moje możliwości ofc. Wbiegliśmy razem na metę. Była 23:52 ❤ Wyściskałem wszystkich, łącznie z Marcinem. Warto dla takich chwil się tak ujebać. Bardzo Wam wszystkim polecam. Ukończyliśmy te zawody po 18 godzinach i 52 minutach na 118 pozycji. Na mecie zameldowało się 128 osób.

Bieg

Pisząc ten tekst jest niedziela popołudniu. Poziom styrania Macieja jest dość niski. I powiem wam, że mi się to podoba. Proces trenera Piotra się cudownie sprawdził. Byłem mega przygotowany na te zawody, a dzięki temu, że się nie dojebałem, to wydaje mi się, że Wildstrubel pójdzie dobrze (a lecimy go na ukończenie jedynie). Owszem, nie było mety na górze, jednak wydaje mi się, że tutaj mocno nie zadziałało moje wykonanie. Za mocno rower, źle zaplanowałem stopy, nie posłuchałem ukochanego supportu, gdy było trzeba i jeszcze kilka innych niedociągnięć. Niby wydawało mi się, że mam spore doświadczenie w górach i tego rodzaju zawodach, a jednak dostałem takiego plaskacza w ryj, że aż miło 😃

Bieg

Tym samym bardzo dziękuje Wam wszystkim za kibicowanie, dopingowanie i trzymanie kciuków. Mojemu drim-timowi za wszystko-wszystko, a trenerowi Piotrowi za "małe cele" na koniec (i ofc całe to nasze przygotowanie). Cudowne to były zawody.

Bieg

I jeszcze linki:

Show Comments
< !--Google tag(gtag.js)-- >